Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Lecz pułkownik już nie chciał go słuchać, nogami tupał, pięściami wymachiwał i przez zęby mruczał:
— Ja im pokażę! Kichy wycisnę z brzuszysków, wypłóczę kiesy, skórę na safjan wygarbuję jaśnie-wielmożnym dobrodziejom! Umiemy dawać wszystko do ostatniego tchu, do reszty krwi naszej, ale umiemy takoż brać... No, to i będziemy brali, oj będziemy!
Pan Andrzej zrozumiał, że narazie nic nie wskóra, więc wargi zagryzł i wkrótce wymknął się z kwatery, aby pośpieszyć tam, gdzie codzień uciekał każdej wolnej chwili.
Do zajazdu Grocholca, gdzie przemieszkiwał pan Andrzej Wolski z małżonką dostojną i urodziwą córą.
Do niej, do słodkiej panny Barbary, pędził junak przez rynek, wszelkie troski i niepokoje de publicis odrzuciwszy.
Tak się jakoś zawsze przydarzało, że panienka siedziała przy okienku, więc do domu nawet nie wchodząc, gwarzył z nią; właściwie mówił tylko pan rotmistrz, bardzo elokwentnie i wyniośle, przypominając to, czego z mitologji w szkołach uczyli go księża, lub powtarzając sentencje, słyszane po dworach wysoko urodzonej i edukowanej szlachty.
Prawił więc rotmistrz, na pannę patrząc ogniście i ostrogami okrutnie dzwoniąc:
— Waćpanna to chyba z Olimpu, jak owa przecudna Juno, do Braiłowa wstąpiłaś znienacka?! Wszystko się tu ninie zmieniło! Słońce świeci inaczej, lipy i brzozy złotem szczerem się okryły, a Bug, to, jak rodzicielów kocham, bez ustanku, jak oszalały, dzwoni: „Panna Basia dziw nad dziwy, cud nad cudy i z urody i z ułożenia i z poczciwości serduszka,