Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Oto w różnych miejscach wrzały bitwy srogie, a echa ich docierały aż do złotej Pragi, w której panowie czescy swarzyli się pomiędzy sobą, nie wiedząc na jaką stronę zgodnie pociągnąć: na habsburską, czy na swoją — narodową, bo jeszcze wówczas nie rozumiano, że potężny kolos cesarstwa na glinianych stoi nogach.
Dziwne, nigdy niewidziane to były bitwy!
Możny Hohenloe, marzący potajemnie o koronie cesarskiej, wódz doświadczony w sztuce wojennej, wyprowadzał swoje pułki piechoty i jazdy, a na niego nacierały lotne watahy polskich jeźdźców, na rączych siedzące koniach.
Wszczynał się hałas straszliwy, lecz oto wśród napadających róg grał ponuro, warczały piszczałki i w mig umykać zaczynali w popłochu i nieładzie; gdy jednak Hohenloe rzucał w pościg swoją jazdę, żaden mąż, walczący w jej szeregach nie powracał, a zmykające wojsko nacierało znowu i przerywało szeregi piechoty, spędzając ku bramom miasta.
Małe oddziałki „przeklętych lisowczyków“, jak ich nazywał zrozpaczony Hohenloe, w oczach wyrastały w potężne hufce, bo nikt nigdy nie wiedział, skąd i kiedy nadbiegną ku nim posiłki; tymczasem zaś w zawodach krwawych topniały pułki i załogi buntowniczego księcia. Już przeczuwał zbliżający się koniec — straszny, niechybny, więc imał się ostatniej deski ocalenia. Rozrzucał po wsiach i miasteczkach uniwersały, w których opowiadał o okrucieństwie „polskich djabłów“, o paleniu i bezczeszczeniu domów Bożych, o znęcaniu się nad duchownymi, o mordowaniu dzieci, starców i niewiast, a także o tem, że „przeklęte lisowczyki gorącą żłopią krew“.