Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

imć pana Biernackiego oraz pięknym głosem czarniawego pana Kruszewskiego dziewuchy oczęta na nich zachwycone wybałuszały, a po nocach wzdychały i popłakiwały, nie rozumiejąc, skąd te łzy się biorą i z jakiej przyczyny.
Za panem Chomiczewskim, to poważnym, to krotochwilnym, przepadali starsi górale, radzili się z nim, o swoje sprawy pytając. Narady te kończyły się zawsze śmiechem wesołym, nowemi konwiami śliwowicy, pszennym chlebem, przekładanym plastrami słoniny, palącą papryką na czerwono hojnie zabarwionej, a smakowitej, jak żadna inna.
Widząc gorzałkę i jadło, sunęli do towarzystwa panowie Kruszewski i Biernacki, bo lubili obaj kompanię wesołą, gdy krążyły kubki lub drewniane konewki, w których bulkotały łechtliwie złocista, wonna śliwowica, dereniówka lub wino wcale przednie, acz młode, jakie zazwyczaj pospólstwo pije.
Wtedy wymykał się imć pan Chomiczewski z grona gospodarzy i przyjaciół, w tłumie młodzi tonął i tu dopiero dokazywać zaczynał. Opowiadał wesołe dykteryjki, a bajeczki, a gadki, które sam na poczekaniu zmyślał, śmiesząc, bawiąc, lub lękiem przeszywając prostacze, zabobonne serca, ale czarnemi oczkami świdrował co najkraśniejsze dziewki i do ucha im słówka gładkie, przyczepne, słodkie szeptał. Spiskie krasawice po nocach jeszcze czulej wzdychały potem i rzewniej popłakiwały, chociaż już wiedziały, dlaczego taka tęsknota zagnieździła się w ich sercach. Wiedziały, bo w tajemnicy nazywały ją — miłowaniem; wtedy wychodziły z chat i siadały w cieniu śliw, oczy zwróciwszy ku halom, gdzie migały czerwonemi plamkami