Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wszedłszy na wysokie hale, pan Andrzej sunął przykryty wierchami gór, skradał się do stad, zagarniał pastuchów, lufą pistoletu lub brzękiem kiesy z dukatami zmuszał ich, aby prowadzili dalej, bo ścieżki, przejścia dogodne znali. A tak ujął spiskich pasterzy sprawiedliwością i słowami łagodnemi, że służyli mu wiernie i na Węgrów coraz częściej skarżyć się zaczynali, a ten i ów kłami już na nich szczękał i przekleństwa za ucisk miotał.
Młodzi setnicy, idący innym szlakiem, pomni na rozkaz rotmistrza, też dobrze sobie radzili. Inne tam były fortele, ale równie skuteczne i serca spiskiej ludności do Polaków przywiązujące.
Pan Biernacki woził ze sobą w długiej torbie skórzanej skrzypeczki, które od jakiegoś grajka włoskiego z kapeli nuncjusza papieskiego niegdyś kupił, a gdy na postoju, po sutej polewce z mięsiwa baraniego, siadał na kamieniu, otoczony pastuchami i, pociągając z manierki gorzałkę, grać zaczynał pięknie, radowały się serca ludzkie. Chwilami wygrywał smętne piosenki, a wtedy cisza i rzewność napływały do surowych dusz rycerstwa i dzikich pastuchów halnych, lecz, że wesoły był od przyrodzenia imć pan setnik Biernacki, skoczne tony ze skrzypeczek zaczynał wkrótce wydobywać, a podśpiewywać i przytupywać tak ochoczo, że koło ognisk chobotały wnet i miotały się postaci ludzkie, porwane wirem tańca...
Polubili pastuchy uciesznego setnika i szli za nim, pędząc za setniami swoje kierdele[1] i mrucząc:

— Węgierskie te owce i barany — wraże, niechże je pojedzą dobrzy ludzie...

  1. Stada.