Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cie — opowiem wam, jak pewnego razu mój dziad miał spotkanie z rysiem, gdy „gajował“ w Kuchowskiej puszczy...
Wasyl chciał rozpocząć opowiadanie, lecz Olek wstał i patrząc na czarne, zachmurzone niebo, powiedział:
— Czas na nas! Ciemno i cicho — najodpowiedniejsza pora!
— Co prawda, to prawda! — zgodził się Poleszuk i, zgarnąwszy suszące się przy ognisku łuczywo, narzucił na ramiona szarą sukmanę.
Olek, raz jeszcze sprawdziwszy nasadę ości, podniósł oczy na Jurka i szepnął do niego:
— Chodźmy już!
Spojrzawszy na Marynię i Stacha, dodał żartobliwie:
— A wy, dzieciaki, spać!
„Dzieciaki“ odprowadziły jednak rybaków do brzegu i długo jeszcze stały, przyglądając się tratwie, która płynęła po czarnej, nieruchomej wodzie.
Rybaków, dawno już pochłonął mrok, ale po jeziorze sunęła szeroka smuga światła. Smolne drzazgi rozsypywały czerwone i złote iskry, drobne węgle wpadały do wody i wnet gasły z cichym sykiem.
Na tratwie panowało milczenie.
Poleszuk ostrożnie opuszczał szerokie wiosło do wody, wpatrując się w stojącego na dziobie Olka. Chłopak, oparty o drążek ości, pochylał się nad tonią i badał dno, oświetlone ogniem „łucznika“. Widział wyraźnie zarośle traw wodnych i kołyszące się płachty wodorostów. Tam i sam błyskały srebrem łuski uśpione ryby, powolnie poruszające płetwami. Niby jakieś potwory wieloramienne, leżały zwalone w nieładzie pnie drzew, oddawna skamieniałe i czarne. Śród gałęzi ich spały liny, a w mule dennym, wystawiwszy ciemne grzbiety, kryły się leniwe karasie.