Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Poleszuczki urządziły już czasowe mieszkania dla swych rodzin.
Nazywały je „szatrami“.
Te sklecone z cienkich żerdzi i okryte płótnem szałasy stanowiły schronisko Poleszuków na cały czas kośby, składania i wywożenia siana.
Koło „szatrów“ widniały małe namiociki, w których stały drewniane kołyski z niemowlętami.
Dzieci i psy tkwiły tu na straży; małe dziewczynki — przyszłe matki — fartuszkami lub gałązkami odpędzały komary i bąki od śpiącego rodzeństwa.
Jurek na skraju obszernej łąki, tuż przy małym gaiku olszowym dostrzegł obu Krajnowiczów. Cała gromadka podróżników szybkim krokiem skierowała się ku nim, idąc po kładce z okrąglaków.
Młodzi Poleszucy ucieszyli się na widok znajomych i wybiegli naprzeciwko nim, wymachując słomkowemi kapeluszami.
Cały dzień spędzili podróżnicy z kosiarzami.
Roman Krajnowicz umiał opowiadać barwnie i zajmująco. Chłopcy słuchali z zaciekawieniem, gdy przypominał dawno już nieżyjących sąsiadów, którzy, poszukując łuhów kośbnych, zginęli w topieliskach.
Roman, uśmiechając się chytrze, a zarazem pobłażliwie, mówił o tem, że zabobonni Poleszucy przysięgali, iż widzieli potem zaginionych ludzi pod postacią „wodzianików“ — bladych zjaw, wyzierających z toni lub „wilkołaków“ — napastujących po nocach samotnych przechodniów.
Krajnowicze pracowali sprawnie, pięknie władając kosami, na których znali się wyśmienicie i niezmiernie wysoko cenili dobrą stal ostrz.
Marynia, nie bardzo się interesując podobnemi rzeczami, odwiedzała szałasy Poleszuków, bawiła się z dziećmi i śmiała się z bocianów, maszerujących jak na ćwiczeniach wojskowych.