Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Kręcił głową i myślał nad zagadkową wizytą drapieżników.
— Co tam rozglądacie? — dobiegł ich głos od strony obozu i na szczycie wzgórza, stanęła wiotka dziewczynka, przysłaniając oczy dłonią. — Hej, Jurek, Staszek, Olek, Wasyl, chodźcie już, bo czas na śniadanie!
— Idziemy, Marysieńko! — odpowiedział Olek, machnąwszy w jej stronę ręką.
— Myślałem, że będzie spała aż do południa — cichym głosem zauważył Jurek. — Zmęczona była wczoraj...
To powiedzenie oburzyło Staszka, bo potrząsnął jasną czupryną i odparł surowym głosem:
— Marysia — dobra koleżanka i spełnia swoje obowiązki sumiennie...
— Chytrusie jeden! — zawołał Olek, klepiąc go po ramieniu. — Ględzisz o obowiązkach, a sam masz na myśli smaczną jajecznicę z boczkiem wędzonym... Pochlebco!
Śmiejąc się i prześcigając wzajemnie, wbiegali po sypkiem zboczu pagórka.
Rozpoczęło się wkrótce życie obozowe. Olek przyniósł kubeł wody, Staszek napełnił nią duży imbryk i zawiesił go nad ogniem; Wasyl nazbierał gałęzi, a potem jął piaskiem czyścić patelnię. Jurek poszedł na brzeg jeziora, zabrawszy ze sobą ręcznik, mydło, kubek i szczoteczkę do zębów. Stanąwszy nad wodą, zawołał:
— Marysiu, myj się prędzej! Bractwo głodne i czeka na śniadanie!
Odpowiedział mu głośny plusk i wesoły śmiech dziewczynki.
Podpływała właśnie do brzegu i uśmiechała się do słońca, nieba i zielonych koron drzew. Po chwili była już przy ognisku i krzątała się koło przyrządzania posiłku porannego, dogadując chłopcom:
— Olek, tnij słoninę cieniutkiemi plasterkami i nie