Przejdź do zawartości

Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wiosłując szybko, kajakowcy dopłynęli do jeziora Horodyszcza, nad którem połyskiwały krzyże barokowego kościoła, ufundowanego przez możnego Kopcia dla o. o. Benedyktynów; obok świątyni, na tle ciemnych, starych drzew, jarzyły się okna nowego budynku szkoły — wesołej, jakgdyby rozświetlonej odwewnątrz.
Minąwszy Horodyszcze, kajaki wypłynęły na Jasiołdę. Błotniste, niezaludnione brzegi ciągnęły się jednostajnem, zielonem pasmem, ożywionem tam i sam wysepkami krzaków i nikłych drzewek. Wśród bujnej, szmaragdowej porośli przechadzały się poważne zawsze, niby zadumane bociany. Znajdowały tu, widać, obfity żer, bo co chwila łykały coś, wyciągając szyję i trzepocąc skrzydłami z zadowolenia.
Woddali zebrało się stadko szarych żórawi. Ostrożne ptaki, oglądające się podejrzliwie, natychmiast rozproszyły się po łące i odeszły dalej.
Po pewnym czasie na horyzoncie zaczerniał las, a na trakcie, biegnącym wpobliżu rzeki, podróżnicy spostrzegli wozy, ładowane sianem i trzcinami, dalej duże stogi siana; niektóre z nich stały na „podokach“, czyli na słupach, wbitych w błotnisty grunt.
Wpobliżu brzegu coraz to częściej widniały teraz wioski, leżące przy trakcie. Nad brzegiem Poleszucy klecili i wiązali tratwy, wypalali i drążyli łodzie. Koło kureniów i większych od nich „budanów“[1] suszyły się sieci różnych kształtów i rozmiarów — od najmniejszych workowatych „wołoków“ i „kryhów“ — do szerokich na sto metrów „niewodów“ o długich i wąskich matniach.
— Oj głodna jestem! — szepnęła Marynia do brata.
Ten spojrzał na zegarek i odpowiedział:

— Tak, dochodzi godzina trzecia! Będziemy dziś mieli spóźniony obiad, bo chcę wpłynąć do kanału i tam dopiero stanąć na popas.

  1. Czworokątne budowle z grubych płach, okryte darniną.