Strona:F. A. Ossendowski - W ludzkiej i leśnej kniei.djvu/345

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zatrząsłem się z oburzenia, widząc człowieka inteligentnego w tak spokojny sposób mówiącego o zamordowaniu bezbronnego więźnia.
Wydało mi się to tak potworne, że straciłem chęć obcowania z podobnymi ludźmi. Chociaż na morzu japońskiem i w cieśninie Tatarskiej dość mię nakołysało, bym mógł czuć przyjemność w spędzeniu paru dni na lądzie i w pewnym komforcie, jednakże postanowiłem jak najprędzej wyruszyć dalej.
Porobiłem wszelkie starania i nazajutrz już miałem do swego rozporządzenia dwa wozy, zaprzężone w dobre konie rządowe i trzech pomocników. Wszyscy trzej byli w niedalekiej przeszłości zabójcami, którzy popełnili nie byle jaką zbrodnię, lecz najcięższe przestępstwa, jakie znało rosyjskie prawo kryminalne.
Dwóch z tych ludzi było stangretami przy wozach, trzeci miał polecenie pilnować i ochraniać mnie i moje bagaże.
Ten trzeci był to mały, zwinny, jak wąż, Gruzin, o czarnych włosach i śniadej twarzy, na której jarzyły się duże piwne oczy, wcale nie mrugające, i baczne, jak u zwierząt. Był to niejaki Karandaszwili, słynny wódz bandytów, napadających na pocztę. Za bolszewików imię to rozbrzmiewało w różnych miejscowościach Rosji, należało zaś do odważnego i okrutnego wodza czerwonych partyzantów, których sowiecki rząd używał przeciwko armji admirała Kołczaka i generałów Biełowa i Griszina. Z pewnością nie wiem, lecz opis powierzchowności i sposobu bycia „czerwonego“ Karandaszwili bardzo przypominał owego aresztanta z Sachalinu, który był moim obrońcą i „opiekunem“ na wyspie wygnańców. Pozostawił mi on po sobie bardzo dobre wspomnienie, gdyż był to człowiek ucz-