Strona:F. A. Ossendowski - W ludzkiej i leśnej kniei.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tego wieczoru na przelocie dałem około dwustu strzałów. Bywały chwile, że lufy mego Winchestera i zapasowej strzelby tak się rozgrzewały, że nie mogłem ich ręką dotknąć.
Na przelotach wieczornych w tym złudnym zmroku w którym tonie przestrzeń i wszystkie wymiary, strzela się na różne odległości, nie licząc się z pewnością strzału.
Gdy już ściemniało zupełnie, puściliśmy psy na poszukiwanie zabitych lub postrzelonych ptaków, których sami nie mogliśmy znaleźć lub wydostać. Jak już pisałem, strzelałem tego wieczoru bardzo dużo, mój zaś łup wynosił kilkadziesiąt sztuk ptaków, a w tem 64 kaczki, pośród których było 26 różnych gatunków. Resztę upolowanej zwierzyny stanowiły gęsi i północne łabędzie (Cygnus musicus); między niemi wpadł mi pod strzał flamingo indyjski, który zabłąkał się z pewnością w kluczu zwykłych żórawi.
Podczas tego polowania, gdzie prawie zawsze wypadało strzelać na duże odległości oceniłem należycie pięcionabojowy Winchester automatyczny do śrutu za jego dalekonośność, sprawność mechanizmu, i, co najważniejsze, za wytrzymałość na silne ładunki. Niektóre strzały z tej broni były wprost zdumiewające.
Inni myśliwi dostarczyli do obozowiska naszego całe kupy pozabijanych ptaków. Kozak tymczasem wykopał dół, wyłożył go sianem, kawałkami lodu i śniegiem i urządziwszy w ten sposób rodzaj chłodni, powkładał nasze łupy i pokrył wszystko grubą warstwą siana i suchego sitowia. Po kolacji, urozmaiconej ożywionemi, często homerycznie kłamliwemi opowiadaniami o przebiegu polowania, umieściliśmy się na miękkich posłaniach. Długo nie mogłem zasnąć.