Strona:F. A. Ossendowski - W ludzkiej i leśnej kniei.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Źle! — rzekł mój towarzysz — Na nic teraz nasza praca... Musimy powracać.
Zgodziłem się, ale Sziro chciało inaczej. Chociaż byliśmy silnymi i wprawnymi wioślarzami, jednak pomimo wszelkich wysiłków, nie mogliśmy czółna zbliżyć do brzegu. Fale, jakby z ołowiu ciężkie, gnały nas dalej i dalej na środek jeziora. Całe zastępy fal coraz częściej wpadały na nas i zalewały czółno. Już siedzieliśmy po kolana w wodzie, już ręce nam zaczynały mdleć od znużenia. Wytężaliśmy wszystkie siły, lecz jednocześnie zdawaliśmy sobie sprawę, że była to praca próżna, gdyż fale odnosiły nas dalej i dalej od brzegu.
Wtedy postanowiliśmy oddać się na łaskę i niełaskę Sziro, sądząc, że fale zaniosą nas na brzeg przeciwległy. Całą uwagę skupiliśmy na to, aby wylewać wodę z czółna i nie przewrócić się z niem razem. Na wszelki wypadek nałożyliśmy pasy korkowe i naprzemian wylewaliśmy wodę dużą blaszanką od nafty.
Kilkakrotnie wielkie fale przelewały się przez nasze czółno i odrywały nas prawie od niego, lecz zdołaliśmy utrzymać równowagę.
Z osady zauważono naszą przygodę. Natychmiast kilku ludzi wskoczyło do wielkiego czółna, które stało tam dla bezpieczeństwa kąpiących się i, mając tylko jedną parę wioseł, zaczęło powoli posuwać się w naszą stronę. Wreszcie niewprawni wioślarze złamali jedno wiosło i z wielkim trudem zdołali powrócić do osady.
Tymczasem fale niosły nas w stronę przeciwnego brzegu. Czerwone skały Kizył-Kaja stawały się coraz wyraźniejsze, i wkrótce ponad wodą wyłonił się niski brzeg, porośnięty krzakami rododendronu, wikliny i wysokiemi, ostremi jak klinga pałasza, liśćmi irysów.