Strona:F. A. Ossendowski - W krainie niedźwiedzi.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szczyło się na grubym konarze, do połowy ukryte innemi, zwisającemi nad nim. Drapieżnik poruszał czarnemi pędzelkami blado-żółtych uszu i, szczerząc ostre, straszliwe kły, wydawał przenikliwy syk.
Nie widział nic oprócz szczekających psów.
Chciałby skoczyć na nie, poszarpać je na szmaty, lecz przerażał go czyniony przez nie hałas i niepokoił nieustanny ruch.
Przyciskał się więc do gałęzi, prężył mocarne łapy, pazurami darł korę i drżał cały, gotowy do skoku i jednocześnie pełen niejasnych przeczuć i niepojętego strachu.
Muto oparł lufę karabina o sęk suchej olszyny, wycelował w rozwartą paszczę rysia i strzelił. Niby kamień, spadło zwierzę z przebitą czaszką i leżało bez ruchu.
Psy długo nie odważały się dopaść rysia. Wreszcie zbliżyły się ostrożnie, bojaźliwie, a zwęszywszy, iż nie żyje, zamierzały dobrać się do jego centkowanej skóry.
— Yj! — krzyknął Muto, odpędzając psy.
Po chwili zawiesił rysia na gałęzi i szybkiemi, wprawnemi ruchami zdzierał z niego piękne futro.
— Podaruję je Ramnie! — myślał. — Będzie miała piękny kołnierz do kożuszka i ciepły czepek z klapami na uszy i czoło.
Oprawiwszy zkolei rosomaka i posiliwszy się wraz z psami surowem mięsem renifera, ruszył do swego wąwozu. Nao pobiegła naprzód. Wou, od szczeniaka spędzający czas z Mutem, szedł przy jego nodze.