Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/32

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W kurytarzu stanął i nasłuchiwał. Cisza panowała wszędzie, tylko z kancelarji dobiegał trzask i lekkie dzwonki Underwoodów i Remingtonów.
Na schodach zatrzymał się raz jeszcze i czekał.
Nie wiedział, dlaczego to czyni. Przeczuwał tylko, że ma się stać coś bardzo ważnego i niezbędnego. Stał długo, wreszcie zeszedł na dół i zajrzał na kort. Na ławce leżały porzucone przez Lizę rakiety. Wziął je i poszedł ku pałacowi. Słońce zapadało za morzem. Szkarłatne, niby krwią nalane, stało się olbrzymim dyskiem, przeciętym fioletowemi i złocistemi wstęgami obłoków i smug szkarłatnych, krwawych, gorących... Ostatni — zielony, ostry promień strzelił aż do zenitu, śmignął zygzakowatą, zawiłą linją na powierzchni morza i zgasł. Jednocześnie zniknęła cienka ognista kreska na widnokręgu i morze ogarnęło gwiazdę dzienną, nabrzmiewając szkarłatem.
Złożywszy rakiety w holu, mulat wyszedł na ulicę.
Gdy przechodził koło bocznego skrzydła pałacu gubernatorskiego, na drugiem piętrze zgrzytnęła druciana żaluzja, szarpnięta gwałtownie, i rozległ się okrzyk:
— Enriko, wróć się!
— Lizo! — zawołał młodzieniec, porwany nagłą radością.
— Powracaj! — powtórzyła. — Zaraz zejdę nadół.
Za chwilę ujrzał ją, zbiegającą ze schodów. Jak zawsze, gdy ją spotykał, drgnął i przycisnął rękę do piersi, w której głośno biło i zamierało mu serce. Niby zjawa lotna nad ciężkiemi oparami mokradeł, dziewczyna przesunęła się nad bielejącym żwirem drogi i zbliżyła do niego.
Enriko nigdy jeszcze nie widział jej taką.
Miała bladą twarz, niezmiernie smutną i zapłakaną. Ciemno-szafirowe oczy były pełne łez, świeże, gorące usta drżały.