Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W chwili nawrotu tych rzewnych wspomnień, które stanowiły niegdyś cel i moc życia człowieka o ciemnej skórze i krwi półmurzyńskiej, stało się coś nieoczekiwawanego.
Oto drgnęły, ni to skrzydła czarnego motyla długie rzęsy senority Floridablanca, po policzkach jej pobiegły krople dużych łez — dziecinnych, żałosnych, a ciemne pasemko włosów, zsunąwszy się z misternej fryzury, spadło na czoło; drugie ześlizgnęło się na skroń i przykryło oko zapłakane.
— Lizo! — wyrwał się mulatowi cichy, gorący szept.
Nie mógł zrozumieć, jak się to stało, że porwał ją w objęcia, ogarnął wstrząsane szlochem ramiona, okrył pocałunkami oczy, usta, uczuł słony posmak łez, a na wargach — muskanie drgających rzęs.
Coś mówili do siebie, oboje naraz, bezładnie i pośpiesznie, jakgdyby miała wybić ostatnia, bezpowrotna godzina pożegnania.
Opamiętał się dopiero późno w nocy, gdy pod oknami z chrzęstem karabinów przechodziła zmieniająca się warta. Przeraził się, spojrzawszy na zegarek.
— Co powiesz w domu? — spytał kapitan, zaglądając w przybladłą, rozmarzoną twarz Lizy.
— W domu niema nikogo — odpowiedziała. — Ojciec i ciotka Romana wyjechali na wieś do chorego wuja Leona. Służbę uprzedziłam, że będę nocowała u koleżanki.
Enriko zrozumiał, że przyszła do niego, aby przebłagać go za wyrządzoną mu krzywdę. Za krzywdę? Mój Boże! Znał przecież don Miguela i wiedział, że mógł wpłynąć na córkę. Czyż tak bardzo winną była młoda, niedoświadczona dziewczyna, dziecko niemal? Chciał wierzyć teraz, że przez cały czas rozłąki żyła w poczuciu swej winy, pragnąc wynagrodzić mu krzywdę.