Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ojciec swe przyjęcia, na których przewijało się mnóstwo młodszych i starszych „kandydatów“ — bardzo arystokratycznych, lecz ubogich, lub bogatych, ale zato należących do „chamachos“ — nuworyszów, niewiadomego pochodzenia i jeszcze bardziej tajemniczej przeszłości.
Senorita Liza zachowywała się wobec projektowanych przez ojca konkurentów z niezwykłą godnością i spokojem w najlepszym gatunku. Ciotka Romana, posługująca się nazwiskiem z ośmiu aż wyrazów złożonem, nie licząc „de“ i „el“, żywa skarbnica tradycyj sławnego niegdyś i magnackiego rodu Floridablanca, nie miała jej nic do zarzucenia.
— Przyznam się, że Liza wzbudza we mnie podziw! — szeptała do generała, przyglądając się panience, która w wyniosłej, ale zarazem ujmującej formie prowadziła rozmowę z młodymi ludźmi.
Pewnej niedzieli zjawił się w saloniku kapitan sztabu generalnego, witany serdecznie i ostentacyjnie przez generała Floridablanca.
Zdumienie odbiło się na twarzach gości. Senory, a szczególnie senority nie mogły oczu oderwać od pięknej, oliwkowej twarzy mulata, a gdy wejrzenie jego płomiennych źrenic spoczęło na którejkolwiek z nich, rumieniły się mimowoli i tamowały oddech.
Mężczyźni również ocenili zewnętrzne walory nowego gościa, lecz spostrzegli też i coś innego, bardziej ich zastanawiającego.
Oto senorita Liza, zwykle niewzruszenie spokojna, w rozmowie z mulatem zdradzała dziwne zdenerwowanie i podniecenie. Ciemno-szafirowe jej oczy zaczynały ciskać błyskawice; czując to sama, przykrywała je długiemi rzęsami i przesadnie wesołym głosem szczebiotała: