Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Było w tem coś orgjastycznego, coś z kultu Izydy, coś też z chorobliwych objawów mózgu, zatrutego podsycaną ciągle lubieżnością. Niewyczerpane zasoby temperamentu i zmysłowości, zaczerpniętej z krwi matki, zapożyczonej od wybujałej pod słońcem natury, kipiącej siłą rozrodczą, sprawiały, że mulat nie potrzebował sztucznych podniet, ani ekstazy pijanych menad, co w chwilach opamiętania przerażało go w Inezie. Teraz wszystko to opuściło go i już na trzeci dzień rzadko przypominał ją sobie, porwany losem swego bohatera powieściowego.
Gdy chwilami wstawała przed nim Ineza — fosforyzująca, cała złocista, z włosami rozwiązanemi, jak u pijanej bachantki, przeciągał się leniwie i szeptał z uśmiechem pobłażliwym:
— Szalona... Szalona!...
Znużenie minęło; zmysły w ciągu kilku dni doszły do równowagi. Spały w nim, zaspokojone na długo i nie mające podniety. Być może, że cała ich potęga i burzliwość wylały się teraz w poryw twórczy, w wybujałą fantazję, w pełne ruchu przeżycia bohaterów powieści. To też zrzadka tylko przypominał sobie Inezę, a gdy przymykał oczy, usiłując uświadomić sobie uczucia, żywione dla niej, z łagodną wyrozumiałością i wzruszeniem, przechodzącem w wdzięczność, powtarzał:
— Szalona... Szalona Ineza!
Artystka odezwała się wkrótce. Przysłała mu wiązankę kwiatów i kartkę, krótką i, jak się mulatowi wydało, zawierającą niecierpliwy, namiętny rozkaz:
— Przyjdź dziś po teatrze!
Ucieszył się na myśl, że za kilka godzin ujrzy kochankę, posłyszy jej głos, zobaczy w oczach błyski