Przejdź do zawartości

Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Odrzuciła włosy z czoła i nieznacznym ruchem odsunęła się od mulata.
Usiadła naprzeciwko i, ująwszy ręce jego w swoje gorące, wypieszczone dłonie, szepnęła:
— Przysięgnij na Madonnę, że powiesz mi szczerą prawdę!
— Przysięgam! — odparł leniwie i, dotykając jej dłoni ustami, muskał ją lekkiemi drganiami warg.
— Kochasz mnie, nino?
Znowu to słodkie, upojne, a jakżeż straszne słowo!
Ochłonął i usiadł, patrząc na Inezę wylękłym wzrokiem. Myśli zaczęły wirować mu w głowie. Te trzy słowa jakgdyby zbudziły go nagle, wyrwały z nirwany, w którą zapadł w rozkosznej niemocy. Czy kocha ją? Dios! Kocha tylko małą Lizę, płaczącą nad Don Kiszotem, łkającą też i rozpaczliwie wyciągającą ręce przy ostatniem, takiem smutnem, beznadziejnem pożegnaniu! Kocha jedynie Lizę, o której marzy, jak o promiennym szczycie, gdzie siedzibę ma szczęście i spokój ziszczonych pragnień, czystych, jak strumień wody źródlanej! A Ineza? Piękna, namiętna, porywająca Ineza de Mena, wielka artystka, szalona kochanka, zmienna w nastrojach i żądaniach, jak burzliwa pierś morza...

Gdzieś tam, głęboko w duszy odbywał się dziwny, przerażający proces. Panował w niej chaos od tej chwili, gdy posiadł Inezę. W tym wirującym, skłębionym zgiełku uczuć i przeżyć, blizn nieuświadomionych wrażeń, odłamków pragnień i skrawków myśli, tłoczyło się wszystko bezładnie. Majaczyły na chwilę i znikały niby zjawy błędne i migotliwe, drgające po-