Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dokąd pójdziemy? — spytał.
— Chcę widzieć tłum, słyszeć beztroski śmiech!... — odparła.
Spojrzał na nią nieśmiało i rzekł proszącym głosem:
— Wstąpmy na Puerta del Sol!... Tam zawsze tłoczno i hałaśliwie. Może senora pozwoli, że zaproszę ją na kolację do naszej studenckiej budy? Nie jest to wykwintna restauracja, lecz dadzą nam dobre jedzenie i „mansanillę“ — uczciwą staruszkę, jak mówią moi koledzy.
— Z przyjemnością, amigo! — zgodziła się, biorąc go pod ramię.
Szli wolno, rozmawiając o rzeczach błahych, każde zosobna zajęte własnemi przeżyciami i myślami.
Enriko martwił się tem, że być może, krzywdzi w tej chwili Lizę. Jakiś wewnętrzny głos uspokajał go jednak, choć mulat nie mógł zrozumieć, czy był to podszept dobrego, czy też złego doradcy. Uświadomił sobie z całą pewnością, że Liza była dla niego zjawiskiem promiennem, świętem niemal, a teraz tak bardzo dalekiem. Kochając ją, nie śmiał widzieć w Lizie kobiety, pożądanej, drażniącej zmysły. Tulił ją wprawdzie w ramionach i całował, lecz była to raczej ekstatyczna modlitwa triumfująca, namiętnie — dziękczynna za to, te promienne, niedosiężne bóstwo zstąpiło ku niemu z wyżyn i stanęło blisko, tuż przy nim. Na zdarzające się w jego życiu fizyczne zbliżenie z kobietami patrzał oczami tubylca afrykańskiego, człowieka o wybujałych, ciągle czynnych i żądnych zmysłach. Zaspokojenie ich nie było dla niego ani celem marzeń, ani źródłem grzechu.
Po kolacji Enriko pomógł Inezie wsiąść do taksówki i zawahał się.