Przejdź do zawartości

Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pieszcząc w białych dłoniach misterne drobiazgi, gemmy, okryte płaskorzeźbami, paciorki i bransoletki, Ineza de Mena mówiła:
— Chińczycy i Japończycy nie bez powodu przypisują nefrytowi cechy magiczne. Władcom Chin podawano napój wyłącznie w kubkach nefrytowych, ponieważ trucizna traci siłę przy zetknięciu się z ich czarowną zielenią. Wszystkie najpotężniejsze talizmany średniowieczne musiały mieć w sobie cząstkę tego kamienia. Czytałam gdzieś, że Salomon posiadał miecz z rękojeścią nefrytową i pierścień z tymże kamieniem.
— Zabobony!... — uśmiechnął się Enriko.
Nino![1] Zabobon, który staje się wiarą, posiada już mistyczną potęgę! Co do mnie, to po te wszystkie śliczne cacka odbyłam kilka uciążliwych podróży. Wywiozłam z dalekich krajów — wielką prawdę... że wszyscy ludzie są równi sobie do czasu, aż się zaczną bić. Wtedy dopiero wypływają różnice. Sjamczyk napada z łukiem w ręku, Malajczyk ciska kamieniem z procy, Hiszpan strzela z karabina, Anglik wali z ogromnej armaty okrętowej...
Z temi słowami wyciągnęła dłoń do mulata i szepnęła:
— Dlatego to niedowierzanie senora, czy ośmielę się korzystać publicznie z towarzystwa pięknego młodzieńca o oliwkowej cerze i oczach, pełnych skwaru i szaleństwa słońca afrykańskiego — sprawiło mi przykrość! Czyżbyś, nino, uważał się za niższego od innych ludzi?

— Nie! Ci inni natomiast mają mnie za coś niższego! — odparł, a ciemny obłok przemknął mu po twarzy.

  1. Dziecko!