Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wagin. — Ja też kocham! Uratuj mi ją pan! Doktorze! Na Boga!
— Uczynię wszystko, co jest w mojej mocy — poważniejąc odrazu, obiecał Downport. — Czuję prawdziwą sympatję dla tej chorej panienki, jej matki (co za zdumiewająca dostojność i niezachwiana wiara — prawdziwie chrześcijańska!), no i dla tego rosyjskiego lekarza. Taki dziwak i nałogowy, niestety opjumista, a jednocześnie, co za głęboka wiedza i niewiarogodna wprost intuicja przy djagnozie?! Bardzośmy się z nim zaprzyjaźnili, chociaż nie daje się zaciągnąć do mnie, mówi, że odzwyczaił się już od kulturalnych manjer... Przemiły dziwak!
Wagin słuchał doktora z uśmiechem i, pożegnawszy go, wyszedł na ulicę. Nie czuł ani znużenia, ani głodu. Chodził przed gmachem szpitala, od czasu do czasu spoglądając cierpliwie i spokojnie na zegar. Myślał o Ludmile i w duszy jego utwierdzała się pewność, że od chwili, gdy stanął przy niej, powrócą do niej siły i że zwalczy toczącą ją chorobę. Widział zdaleka idącego do szpitala Downporta i, wzniósłszy oczy ku szaremu, zasnutemu ciężkiemi chmurami niebu, szepnął z przejęciem:
— Boże, dopomóż mu! Boże, którego miłosierdzie nie ma granic, ratuj nas!
Spokój jednak nie prysnął.
Wagin chodził od rogu gmachu do rogu, wcisnąwszy ręce do kieszeni płaszcza. Wybiła dziewiąta, gdy ujrzał Plena, wychodzącego z gmachu. Tuż za nim szedł doktór Downport. Wagin szybkim krokiem zbliżył się do nich.
— Mogę dać panu trochę nadziei! — zawołał ordynator. — Zastałem chorą w znacznie lepszym