Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie! Nie był to Miczurin, bo nigdy nie kulał!... — przekonywał siebie Wagin, ale po chwili nowa fala strachu zachłysnęła go, zasnuła oczy mętną mgłą i zacisnęła gardło. Zachwiał się i głowę odrzucił na wysokie oparcie fotela. W mózgu jego odbywała się gorączkowa, chaotyczna praca. Wspomnienia mistycznych słów Ludmiły, jej nocne modlitwy, które sam słyszał ze swego pokoju, wreszcie obawy Miczurina, przerażonego wybuchem jej religijności... jakiś nieznany „prorok“... — zestawienie, sieć hipotez, odrzucenie jednych i zatrzymanie się na drugich... publiczne wystąpienie tego Carlinga... zamordowanie jego... nie! Niema pomiędzy tem wszystkiem żadnego związku!... Potem wypadek z Miczurinem... kotwica z mewą na rozpostartych skrzydłach!... Ileż to razy przyglądał się temu tatuowaniu, wykonanemu przez niezrównanych artystów maoryjskich... katastroficzne wypadki podczas paniki... Boże, Wszechmocny Boże, co się stało z Ludmiłą... Gdzie ona jest? Dlaczego znikła pani Somowa? Co za przyczyny dziwnych wędrówek Plena? Boże, zlituj się nad nami!
— Czy pan prezes nie pamięta nazwisk ofiar? — prawie nieprzytomnie zadaje Wagin pytanie.
— Ależ to niemożliwe! — rozkłada ręce Liao-Kaj-Fan. — Cała kolumna...
Cała kolumna! Te słowa działają, jak dotyk rozpalonego żelaza. Powraca świadomość, a z nią razem obezwładniający strach. Cała kolumna! Spieszyć się! Coś robić, aby raz wreszcie wiedzieć wszystko, wszystko! Błyska myśl:
— Pan prezes pozwoli mi przejrzeć komplet „Szun-Pao“? Dziękuję. Więc zdarzyło się to? Tak... tak... Mniej więcej trzy tygodnie temu.