Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i chłód, w mózgu zato miotał się taki nieprzezwyciężony strach, że Waginowi zaczęły szczękać zęby.
— Pan lejtenant bez żadnego powodu, nawet nie podjąwszy należnych mu pieniędzy, listownie zwolnił się z posady w koncernie, który tak wysoko cenił jego niespożytą energję i zdolności administracyjne... — zaczął swe opowiadanie Chińczyk. — Tegoż samego dnia, w którym otrzymaliśmy od niego list, na szosie pomiędzy pagodą Lunghwa a Szanchajem autobus turystyczny „Withwall and Co” wpadł na idącego środkiem jezdni nieznanego człowieka. Była mglista noc i do tego wypadek miał miejsce na wirażu... słowem autokar... zabił, raczej zmiażdżył przechodnia, wlokąc go ze sobą kilkaset metrów... ciało było zupełnie poszarpane... głowa... ach, lepiej o tem nie mówić!... W trupiarni centralnego szpitala były wystawione na widok publiczny żałosne szczątki ofiary katastrofy, części ubrania i jakieś znalezione w niem przedmioty... Pan zna naszego reportera od sensacyj... Otóż on to wszystko oglądał i, przyszedłszy do mnie, w tajemnicy powiedział mi, że rozpoznał pana... lejtenanta... po spinkach i wytatuowanej na dłoni kotwicy z szybującą nad nią mewą...
Liao-Kaj-Fan umilkł, z przerażeniem patrząc na Wagina. Zdawało mu się, że oczy wyjdą mu z orbit, a z szeroko rozwartych ust nie mógł się wyrwać krzyk. Rzęził tylko urywanym skowytem:
— Miczurin nie żyje... nie... żyje...
— Tak, tak! — potwierdził Liao-Kaj-Fan. — Zabroniłem opublikowania domysłów reportera, zresztą w ciągu kilku dni mieliśmy niebywałe sensacyjne wypadki... Pan zapewne nie czytał gazet, bo ma pan teraz inne zainteresowania (te ostatnie