Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zgrzytem rozdarło się mocno naciągnięte płótno. Z pomiędzy jego skrawków i płacht wynurzyły się krwawiące głowy ludzkie. Niektóre z nich oszołomione uderzeniem znikły gdzieś naraz, a bezładny, oszalały tłum deptał po leżących, łamiąc im ręce i obcasami wybijając zęby i oczy. Jazgotały przeraźliwie zgniecione kobiety. Głosy ich, niby ostre zawodzenie syreny okrętowej, przebijały się przez zgiełk i wichurę wrzasków i ryków nieludzkich. Coraz częściej osuwać się poczynali słabnący i poranieni ludzie. Padali, a setki nóg tratowały ich i gniotły. Przy drzwiach jeszcze raz zawrzała walka na pięści, gdyż utworzył się tu wał z zemdlonych ciał i nikt już nie mógł wydostać się na zewnątrz. Na schodach ludzie, pędzący naoślep, padali, ślizgali się po marmurowych stopniach i staczali się nadół, rozbijając sobie głowy i łamiąc nogi. Panika przechodziła w obłęd i nic już jej powstrzymać nie mogło. Woźnych i policję, usiłujących uspokoić oszalały, ryczący ze strachu potok ludzki, zgnieciono i poturbowano.
Miczurin, wytężając całą swoją niepospolitą siłę, próżno starał się utrzymać przy ścianie w pobliżu wyjścia, aby wyrwać z tłumu unoszoną jego prądem Ludmiłę. Ściśnięty masą ludzką, czując ostry ból w biodrze, został wyparty do holu i wypchnięty na ulicę. Dopiero tu, kulejąc mocno, roztrącił rozpraszające się szybko zbiorowisko przerażonych ludzi i stanął naprzeciwko bramy, aby nie przeoczyć Ludmiły.
Widział wypluskające z drzwi wejściowych tłumy mężczyzn bez kapeluszy, w rozdartych płaszczach, potarganych kołnierzach; gromady pokrwawionych