Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pał się Hung-Wu i szeptem opowiedział, że jeden z wywiadowców powrócił już, porozumiawszy się z posterunkiem strażniczym i ustaliwszy hasło dla tragarzy. Chińczyk wyraził nadzieję, że przed świtem powrócą inni i powiedzą, jakiemi drogami najbezpieczniej przekradać się należy do miasteczka Ki-Ling, gdzie ktoś ma odebrać i pokwitować ładunek. Wagin, zaprosiwszy Hung-Wu do messy i częstując go chlebem z szynką i herbatą, szepnął:
— Wczoraj wieczorem wydało mi się, że widziałem was na brzegu, gdzie jacyś ludzie wrzucili coś do rzeki.
Ostra, drapieżna twarz Chińczyka zastygła nagle, przenikliwe oczy jego ślizgnęły się po twarzy Sergjusza.
— Nie rozumiem, o czem pan mówi... — zamruczał. — Pocóżbym miał w nocy włóczyć się po brzegu Jangtse?
Wagin zrozumiał, że nie powinien był wspominać o swych spostrzeżeniach, więc, udawał, że wierzy słowom Chińczyka i począł wypytywać go, kiedy wyruszą tragarze. Hung-Wu uniósł ramiona i odparł spokojnym głosem:
— Ludzie są już w drodze. Hasło i wskazówki otrzymają na granicy prowincji. Musi pan tu zaczekać na ich powrót, aby zapłacić im za robotę...
Chińczyk poinformował Wagina o sumie, jakiej zażądali tragarze. Wydała się Sergjuszowi śmiesznie małą, lecz w tej samej chwili odżyły w nim wspomnienia z czasów, kiedy sam ładował bele z bawełną i skrzynie z herbatą na Wusungu. Płacono mu wtedy za tak ciężką pracę jeszcze nędzniej. Ruchem głowy potwierdził umowę i zapytał: