Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Przecież nie mogłem się pomylić? Na czele tych ludzi szedł Hung-Wu! — gubił się w domysłach Wagin. — Cóż zaszło tam w tych strasznych barłogach i tu — na brzegu?
Nikt nie mógł rozwiązać niepokojącej go zagadki i tylko ten beznadziejnie rozpaczliwy krzyk ludzki wciąż brzmiał mu w uszach.
Zatarł zziębnięte ręce i poszedł do kajuty. Nie mógł jednak zmrużyć oka przez całą noc i w jednej chwili był na pokładzie, posłyszawszy głos Hung-Wu, rozmawiającego z majtkiem na wachcie.
— Wszystko się ułożyło — mruczał Chińczyk. — Ludzie porozumieli się wkońcu i wybrali trzystu tragarzy — najzdrowszych i najtęższych... Już posłałem kilku ludzi na zwiady. Musimy wiedzieć, jaką drogą mamy przenosić broń...
Wagin nie posiadał się z radości. Z wdzięcznością i nawet podziwem patrzał na Chińczyka.
Hung-Wu, spokojnie nabijając fajeczkę, mówił dalej:
— Trzeba przygotować prowjanty dla mieszkańców miasta. Podzielą się sami — z tem nie będzie kłopotu! Niech majtkowie otworzą już skrzynie z karabinami...
Te ostatnie słowa powiedział już, odepchnąwszy swoje czółenko od burty i pochylając się nad wiosłem.
Wkrótce do statku przybiła duża łódź z czterema wioślarzami. Szybko opuszczono na jej dno: worki z ryżem, prosem, mąką i solą, a wślad za tym ładunkiem — olej sojowy w skrzyniach i plecionych koszach, oklejonych wewnątrz papierem. Ledwie łódź dotknęła dziobem brzegu, zaroiło się tam od ludzi.