Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Może napije się pan herbaty? — spytał Wagin, aby przerwać nagle zapadłe zbyt długie milczenie.
Szpieg spojrzał na niego ni to z przestrachem, ni to z szyderstwem i przecząco potrząsnął głową.
— Pozostawmy to na wieczór — odpowiedział charczącym głosem.
— Czy sam przyjdziesz, czy z przyjaciółmi? — mrużąc oczy, zadał pytanie Wagin.
— Sam... sam... tu tymczasem nie mam jeszcze przyjaciół — szepnął gość i wstał.
Wagin odprowadził go na ganek i powtórzył z naciskiem:
— A więc o ósmej?...
— Tak! — kiwnął głową szpieg. — Musimy się rozmówić, ratować się wzajemnie...
Nie skończył, bo na ganek wyszła pani Somowa i pytającym, badawczym wzrokiem patrzyła na obydwu.
— Do widzenia, Abramie Izaakowiczu! — zawołał Wagin, wybuchając suchym, nieszczerym śmiechem.
Powrócił do swego pokoju i zaczął chodzić tam i z powrotem. Teraz dopiero poczuł się nad wyraz wzburzonym i musiał się uspokoić i zebrać myśli. Złe widmo minionych miesięcy, które wydawały mu się długim korowodem lat, zjawiło się przed nim na nowo. Co miało mu przynieść? Jakie zamiary czają się w ohydnej i strasznej głowie towarzysza Abrama? Przecież przybył tu tylko dla niego i coś już zapewne obmyślił... Czekać nie wolno! Należy działać, nie zwlekając, skończyć raz na zawsze z tą zmorą... Ach!
Wagin wydał bolesny syk i ukrył twarz w dło-