Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/347

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ja się stąd na krok nie ruszę! Słyszycie?! Znowu zabijać, znowu codziennie oczekiwać śmierci?! Nie wierzę w żadne wasze plany! Runą, jak rozsypało się tyle innych! Inaczej być nie może, gdyż Rosja jest skazana na zagładę... Więc cóż — chcecie, żebym znów oszukiwał, ograbiał i mordował ludzi dlatego, żeby napchać sobie brzuch i wódką zalać robaka?! Cudem wyrwałem się z tego piekła i teraz każda kropla mojej krwi pragnie, bym się stał godnym...
Urwał i z przerażeniem badał wyraz twarzy przyjaciół, szukając na nich śladów zdumienia, pogardy czy podejrzliwości. Patrzyli na niego ze współczuciem. Uspokoił się trochę i dokończył zdanie:
— ...bym się stał godnym... nazwy człowieka.
Nieszczerym, zmieszanym głosem wykrztusił te dwa ostatnie słowa z widocznym wysiłkiem, czy też zawstydzeniem. Wagin spostrzegł to i zrozumiał, co się działo w duszy lejtenanta. Nie dał jednak znać po sobie, że się domyślił ukrytego znaczenia wybuchu Miczurina. Wzruszywszy obojętnie ramionami, powiedział:
— Nie mogę ukrywać tego, że i sam nie mam zbytnio wielkich nadziei na powodzenie planu pułkownika. Uważam tylko, że skoro będą mi za to płacili, lepsza jest dla mnie jakaś ideowa i bądź co bądź interesująca robota, niż ślęczenie nad piśmidłami w redakcji „Szun-Pao“, gdzie nic się nie dzieje i skąd prędzej czy później mogą mnie wylać, jeżeli w Chinach tak dalej będzie wzrastał wrogi dla cudzoziemców ruch. No, ale przecież nikt was przemocą nie ciągnie! Skoro jesteście zadowoleni z swego losu, — to pozostańcie...