Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niemą rozmowę, przeraziłby się napewno, zajrzawszy w otchłań rozpaczy matki. Nie poruszając prawie ustami, krzyczała bezdźwięcznie w bezkres zaświatów, że jest nędzarką, jakimś cudem tak długo trzymającą się na powierzchni życia, i to, wyłącznie zawdzięczając mizernemu zarobkowi córki i przypadkowemu lokatorowi; że nie posiada już nic do sprzedania, że za lekarstwa zapłacił poczciwy Chińczyk Jun-cho-san, za co ona przez dwa miesiące szyła dla sześciu jego córek modne suknie europejskie, aż nabawiła się wkońcu choroby oczu, że, gdyby nie towarzystwo dobroczynne i nie pożyczka, udzielona jej przez lokatora (Wagin w tym celu sprzedał dobrą skórzaną walizkę i paczkę nabojów do Browninga), nie mogłaby nawet pochować Romana.
— Cóż miałam więcej zrobić — taka biedna, opuszczona, obca wszystkim w tem strasznem mieście? — wzdychała żałośnie, a te westchnienia matki słyszał nieraz na starem mieszkaniu Wagin, nie śpiąc, wpatrzony w ślepy mrok nocy, głodny i jakąś nieznaną siłą podtrzymywany w nadziei. — Cóż mogłam zrobić? Nikt goręcej ode mnie nie modlił się do Zbawiciela i Jego Matki, znającej gorycz bólu i wszystką tęsknotę ludzką, ale sądzone, widać, było, aby błagania moje nie doszły do Ich stóp świętych. W jakimś strasznym porywie wołałam do mocy innych, nieznanych mi, a wyczuwanych wszędzie i zawsze, bo wbijały we mnie źrenice swoje, a ja — grzeszna i obłąkana z bólu — nie wiedziałam, czy dobre są ich spojrzenia, czy złe, nie zastanawiałam się nawet, czy nie popełniam jakiegoś grzechu, gorszego od wszystkich grzechów śmiertelnych, czy dusza moja nie zwraca się w tych chwilach rozpaczy