Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Spal tej nocy mocno. Obudził się rzeźki i jakgdyby odrodzony.
— Przez całe życie będę jadał na kolację czumizę! — przysięgał sobie żartobliwie, ubierając się dokładnie i goląc z wyjątkową starannością.
— Reprezentuję przecież tak czcigodną firmę, jak spelunka pana Hai-Czeng-Si! — myślał, uśmiechając się wesoło.
Nie miał ani chwili obawy, żeby plan jego mógł się nie udać. Czuł się tak, jakgdyby załatwił już wszystko, był spokojny i zadowolony z siebie. Pogwizdując, wyszedł na Fu-Tien-Koo i podążył ku bramie, prowadzącej na koncesję francuską. Posterunek przy wylocie ulicy Montauban obejrzał dokument i bez sprzeciwu przepuścił Europejczyka. Z rozkoszą wsłuchiwał się Wagin w odgłosy własnych kroków na cementowych płytach chodnika i z nadzieją wpatrywał się w krzyż, połyskujący na kopule kościoła św. Józefa. Z radością witał wzrokiem roziskrzonych oczu każdego przechodnia i widział w nim brata, mimowoli uśmiechając się do niego przyjaźnie. Ludzie ci nie spostrzegli go nawet, śpiesząc do swoich zajęć i z niepokojem spoglądając na wskazówki zegara, umieszczonego na dzwonnicy kościelnej. Dochodziła godzina dziewiąta.
Sergjusz postanowił wykonać przedewszystkiem zlecenie Czeng-Si i dopiero potem rozpocząć załatwienie własnej sprawy. Gdy znalazł się koło Kalee-Hotel na Kiangsi-Road, ktoś głośno wykrzyknął jego nazwisko. Obejrzał się natychmiast, czego przed ostatniem widzeniem się z Abramem Chackelesem nigdyby, zachowując niezbędną wówczas ostrożność, nie zrobił. Dopędziła go Ludmiła. Patrząc na nią,