Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

z którymi przypadkowo związał go los, i — zżymnął się ze wstrętem.
— Bardzo nikczemnie zaczynam reagować na biedę ludzką! — zamruczał do siebie. — Podła jest nasza natura — nieszczęście osobiste czyni z nas egoistów a znów szczęście jeszcze bardziej odsuwa nas od otoczenia, jeżeli nie odpowiada nastawieniu naszych nerwów i myśli i wymaga od nas jakichś odchyleń i ustępstw myślowych i uczuciowych! Podła natura ludzka!
Pomyślał to z całą szczerością i bezwzględnością wobec samego siebie. Sprawiał mu przykrość ten proces psychiczny, a jednocześnie zawstydzał i jakgdyby budził sumienie, uśpione zachłanną radością, że oto wreszcie, po tyłu trwożnych dniach brzemiennych w zbrodnie, strach o siebie, głód i nienawiść, cisza wstąpiła do jego zmęczonej duszy, że zakończył się ponury, obłędny okres jego życia a on sam stanął na progu przyszłości — odmiennej do głębi i wcale go nie przerażającej, bo rozpłomieniła się w nim nagle wiara w swoje siły i nadzieja.
Stąpając na końcach palców i krzywiąc się boleśnie, gdy pod stopami skrzypnęła deska podłogi i zgrzytnęły zawiasy otwieranych drzwi, wyszedł do sieni. Drzwi pokoju Somowych natychmiast się uchyliły i przez szparę wyjrzała Ludmiła.
— Romek się uspokoił. Mama usnęła. Co się stało? Pan wychodzi? — spytała, z trwogą patrząc na niego.
— Byłem niespokojny o Romana i chciałem się dowiedzieć, jak się ma, — odpowiedział cicho. — Bardzo żałuję tego miłego biedaka i szczerze współczuję z paniami...