Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kich spelunkach portowych całego świata posłyszeć można smętne romanse cygańskie, śpiewane przez rodaczki pana — najdostępniejsze, najbardziej bezprawne i bezbronne prostytutki. Pewien marynarz holenderski, który za każdym rejsem zagląda do palarni opjum, gdzie urzęduję i cicho dogorywam, opowiadał mi, że gdzieś w Adenie, zdaje mi się, czy też Surinamie jakiś bogaty przemytnik, schlawszy się rumem, koniecznie chciał kogoś uśmiercić... Przyprowadzono mu wtedy Rosjankę z pobliskiego domu publicznego no i...
— Co się dalej stało? — spytał niecierpliwie Wagin, widząc, że Plen nie ma zamiaru czy sił dokończyć swego opowiadania.
— No — i dźgnął ją nożem marynarskim pod serce... — syknął Plen. — Udało się jej, na szczęście, dostać śmiertelny cios, bo w przeciwnym razie djabeł jeden wie, coby się z nią potem działo!
Zapanowało milczenie. Pod nogami soczyście cmokało lepkie błoto. W mroku od czasu do czasu przesuwali się i ocierali o nich jacyś przechodnie. Nagle Wagin zastąpił drogę doktorowi i spytał:
— Czy Roman umrze?
Plen, śpiesząc się i głośno sapiąc, odparł:
— Chłopak umiera... Zrobiłem tak, że będzie ciągle spał... skona bez agonji, we śnie... To było jedyne, co w tym stanie choroby mogłem dla niego uczynić...
Już nic nie mówiąc do siebie, szli krętym zaułkiem, aż wkońcu wyszli na pusty placyk. Sterczały na nim okopcone kominy i resztki ścian jakichś spalonych budynków.