Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Von Plen wcale się nie zdziwił, bo odpowiedział najspokojniej w świecie:
— Ależ to moja domena! Znam tam każdą dziurę i norę. Wprowadzę pana od pogorzeliska składów wojskowych. Musimy jednak skręcić w ten ciemny zaułek. Nie obawia się pan zapuścić do takiego kretowiska, bo niezawsze to bywa bezpieczne?...
Wagin zamiast odpowiedzi skrzywił usta pogardliwie. Weszli w wąski, pełen załamań i nagłych skrętów zaułek, biegnący pomiędzy glinianemi murami. Panował tu zmrok, a kroki idących ludzi budziły echa. Na skrzyżowaniu z inną uliczką, tonącą w błocie, stał mały domek. Na werandce przed nim paliły się dwie duże czerwone latarnie papierowe; odbicie ich majaczyło na powierzchni dużej kałuży.
Wagin, dotknąwszy ramienia Plena, oczami wskazał na dom, skąd dobiegały ochrypłe zawodzenia skrzypiec i również ochrypły śpiew kobiety.
— Dom pod czerwoną latarnią wszędzie, bodaj, ma to samo znaczenie — mruknął doktór.
— Ach — tak! — kiwnął głową Sergjusz i nagle drgnął, ze wstrętem cofając się o krok.
Czyjaś zimna, lepka ręka dotknęła jego dłoni, a potem wczepiła mu się w rękaw płaszcza. Wytężył wzrok i przyjrzał się ciemnej, drobnej postaci, człapiącej obok niego po gęstem błocie. Mała Chinka — stara czy młoda — tego nie można było rozpoznać pod grubą warstwą bielidła i różu — w jakimś fantastycznym czepku ze srebrnych kwiatów i dzwoneczków dreptała przy nim, uśmiechając się i mizdrząc zawodowo. Coś mówiła do niego, o coś, niezawodnie, pytała. Wagin nie mógł zrozumieć ani słowa z jej ptasiego, piszczącego szczebiotu, ale wkoń-