Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ma pan jakieś kłopoty, widzę? — spytała go nagle pani Somowa, spostrzegłszy skupiony wyraz w jego oczach.
— Któż ich nie ma? — wzruszył ramionami i zaśmiał się z goryczą. — Chcę zacząć nowe życie po moich przejściach i ani rusz — nie mogę. Odbija mi się życie tamtejsze — niby po nieświeżej rybie.
Powiedział to szyderczym tonem i znowu spostrzegł utkwiony w sobie wzrok Ludmiły.
— To dzisiejszy gość popsuł panu humor zapewne? — zauważyła pani Somowa. — Muszę się przyznać, że nie podobał mi się wcale. Jakiś wstrętny i do tego niezawodnie Żyd...
Wagin wybuchnął głośnym śmiechem.
— Po części, po części! — zawołał ubawiony nagle. — A co do jego rasy, to cóż państwo chcecie? Ma na imię Abram, jest synem Izaaka, nazwisko zaś jego brzmi Chackeles! Nie może on być, nawet gdyby pragnął, patrjarchą Wszechrosji!
— Istotnie — znajomość mocno kompromitująca! — uśmiechnął się Plen.
— Któż z nas w tych czasach nie był zmuszony do podobnych kompromitujących stosunków i znajomości? — odparł Sergjusz. — Do kompromitujących znajomości i jeszcze bardziej kompromitującej przeszłości... A la guerre comme à la guerre!
Wszyscy zamilkli. Przypominali sobie zapewne niedawne dzieje i własne przeżycia.
Wagin wstał. Zrobiwszy kilka kroków po pokoju, usiadł znowu i, porozumiewawczo patrząc na Ludmiłę, powiedział:
— Opowiem państwu pewne zdarzenie, ilustru-