Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

lekarze... To takie zrozumiałe i tragiczne zarazem! Proszę spytać swojej mamy, czy nie uwielbiałaby pierwszego lepszego znachora, który umiałby przerywać ataki kaszlu u Romka?
— Ależ — naturalnie! — zawołała pani Somowa. — Stopybym mu całowała!
Von Plen zaśmiał się cicho i zamachał rękami.
— O, to już straszne! — powiedział. — Niechże pani przynajmniej mnie nie uważa za znachora-cudotwórcę. Ja w tym wypadku pomagam tylko naturze, jakby to wyrazić się ściśle?... Łagodzę brutalność natury...
Umilkł i poruszył się niespokojnie na krześle. Ani pani Somowa, ani też Ludmiła nie dostrzegły dziwnego tonu ostatnich słów Plena i tego, że oczy mu zgasły nagle, twarz pożółkła i zwiotczała, a palce ręki, trzymającej filiżankę, zadrżały. Spostrzegł to jednak wciąż baczny na wszystko Wagin i pytającym wzrokiem ślizgnął się po całej postaci doktora. Jednocześnie uczuł na sobie badawcze spojrzenie Ludmiły i zrozumiał, poco rozpoczęła rozmowę o cesarzowej.
— Widocznie w rosyjskich kołach mówią już o mnie! — domyślił się z goryczą.
Pani Somowa wyszła tymczasem do kuchni.
— Dziwne jest życie ludzkie! — uśmiechnął się Wagin. — Któż z nas mógłby dawniej pomyśleć, że kiedyś, ot tak będziemy sobie siedzieli w chińskim domku przy ulicy Fu-Tien-Koo, pili herbatę i gwarzyli o rzeczach strasznych, ponurych, ale, na szczęście, dawno już minionych?
Von Plen potrząsnął głową i dodał z naciskiem:
— Kto też mógłby przewidzieć, jakie w nas zajdą