Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wyrzuconych przez fale w godzinach przypływu. Wkrótce jednak wózek wtoczył się pomiędzy dwie ściany wysokich drzew i coraz bardziej zagłębiał się w dżungli. Jechali w półzmroku, gdyż przez gęste korony drzew nie przebijał się ani jeden promień słońca. Duszne i parne powietrze zmuszało podróżników do milczenia, ponieważ oddech stawał się trudniejszy i bardziej przyśpieszony. Zebu pochrapywały i prychały, wymachując ogonami. Całe chmury moskitów, bąków i drobnych muszek czerwonych cięły im skórę, zalepiały oczy i wdzierały się do uszu i nozdrzy. Zresztą dokuczały one także i ludziom, a stawały się coraz natarczywsze.
— Włóż siatkę, Władku, bo tak cię pożądlą te przebrzydłe muchy, że matka nie pozna ciebie! — poradził pan Roman, wyciągając z torby kawał lekkiej, przezroczystej tkaniny.
Owinąwszy nią głowę i szyję, Władek rozglądał się dokoła. Znał tę drogę przez dżunglę, ale zawsze ciekawiła go. Gdzieś wysoko nad ziemią krzyczały, przelatując z gałęzi na gałąź, ptaki barwne — papugi zielone i różowe, jaskrawo upierzone drozdy i inne — małe i duże. Z korzeni, ciągnących się w haszczach paproci