Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zarzucił wreszcie wędkę i z ręką na hamulcu rolki, czekał, patrząc na roziskrzoną powierzchnię wody. Władek, poczekawszy chwilkę, zwrócił wzrok ku morzu. Jak okiem sięgnąć, rozpościerała się jego lazurowa tafla, a nad nią jeszcze bardziej lazurowe niebo bez chmur i obłoków. Można byłoby nazwać tę część zatoki Bengalskiej pustynią, gdyby nie wyskakujące z wody ciemne ciała delfinów, płynących woddali i szybujące z jękliwym krzykiem białe, zawsze żarłoczne mewy. Brzegi wysp znikły zupełnie, gdyż Kindley, spełniając prośbę pana Romana, kazał trzymać się od nich zdaleka. Nagle rozległ się warkot wybiegającego z rolki sznurka i cichy okrzyk Webba.
Jakaś ryba porwała przynętę i nadziała się na hak, umykając coraz dalej. Z rolki wybiegło już około pięćdziesięciu metrów jedwabnej linki, gdy nagle woda zakotłowała się gwałtownie i ciemna, centkowana ryba wyskoczyła wysoko w powietrze, rozrzucając tysiące świecących się bryzgów. Znowu zaturkotała rozwijająca się rolka, ale Webb hamował już jej bieg, stawiając opór miotającej się rybie.
— Teraz już nie zerwie... — mruknął, spojrzawszy na zaciekawionego Władka. — Linka ma 26 nitek i wytrzyma...