Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Słona woda... morze! — wydał cichy, do jęku podobny okrzyk.
Gdzieś daleko świecił się białą plamą okrągły otwór. Władek obojętnym wzrokiem spoglądał w jego stronę i czy nie rozumiał, że otwarła się przed nimi wreszcie droga ucieczki, czy nie miał już sił cieszyć się i dziękować Bogu.
Powieki mu ciążyły, głowa opadała na piersi. Nie spostrzegł, jak usnął i nie słyszał, że Dżair przysunął się do niego i, siedząc obok, oglądał się na wszystkie strony. Zabobonny, jak prawdziwy Andamańczyk, wciąż jeszcze bał się duchów, zżymał się cały i drgał, gdy ryby pluskały w podziemnej zatoce lub zaniepokojony nietoperz wydawał zgrzytliwy pisk.
Dżair trwał na czatach. Rozumiał, że obaj nie mogli spać jednocześnie. Byłoby to niebezpieczne. Niewiadomo przecież, co ukrywała w sobie ta olbrzymia jaskinia, gdzie dobiegało morze, ale jeszcze bardziej trwożyła czarnego chłopaka myśl, co oczekuje ich tam, gdzie daleka, świetlna plama wskazywała im drogę ku wolności.
Żeby nie usnąć, zaczął oglądać jaskinię. Spostrzegł muszle, przyczepione niemal pod samem sklepieniem. Dżair zrozumiał, że pod-