Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Widziałem też białego człowieka... ma długą brodę i na ramieniu jakieś znaki...
— Czy znaki te mają granatową barwę? — spytał Władek.
— Nie spostrzegłem, sahibie...
— To bardzo źle, bracie, sprawa jest zbyt poważna, żeby tak lekkomyślnie się zachowywać! Właź znowu i patrz dobrze! Muszę wiedzieć, jakie to są znaki i jaka jest ich barwa! — rozkazującym głosem powiedział Władek i znowu zaczaił się przy wejściu.
Dżair zsunął się niebawem na ziemię i oświadczył:
— Dojrzałem niebieskie rysunki psa, serca i jeszcze czegoś, chociaż nie mogłem dobrze rozpatrzeć, bo daleko...
— No, tak! — mruknął Władek. — W całej tej dziwnej sprawie macza palce czcigodny pan Piotr Murray, tajemniczy nurek z przylądka Czerwonych Skał... Obawiam się, że wkrótce będzie zmuszony wypoczywać na Wyspie Żmij, jak to obiecał tym dżentelmenom komisarz Folkhaw....Ale gdzież są ci dwaj? Dżair, czy spostrzegłeś tylko jednego białego człowieka? Jednego — powiadasz?... Sądzę, że i tamci zawitają tu niebawem... W każdym razie dopóki ich tu niema, nic nam nie grozi...