Strona:F. A. Ossendowski - Pod sztandarami Sobieskiego.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Oszalałe bachmaty poczęły mknąć ku jedynemu wyjściu ze strasznej czeluści — na pole, gdzie chorągiew dragońska niby wielkie, ostre wahadło kosiła całe kupy tatarstwa, zamykając ujście wąwozu kurhanem drgających ciał.
— Ałła! Ałła! — rwały się coraz to przeraźliwiej głosy ordyńców miotających się w wąwozie i próżno szukających z niego wyjścia.
Wtedy to właśnie przemknęło dwu jeźdźców przez drogę i wpadło w haszcze po drugiej jej stronie. Za chwilę rozległ się strzał pistoletowy i gromka komenda rotmistrza:
— Pół chorągwi — w nich! Panie pułkowniku Strzetelski, prowadź w imię Boże! Pół chorągwi — za mną, w skok!
Gdy pułkownik Strzetelski ze swymi dragonami i zaczajeni w puszczy gazdowie, drwale, oryle, smolarze, juhasi, młodzi watahowie połoninni, łowcy i ludzie wolni, co to po drogach handlowych przy bandach zbójnickich się wieszali — gdy wszystko to stoczyło się z pagórków i runęło na czambuł wana Czorocha, a druga chorągiew pułkownika Łyskowskiego w pień wyciąwszy Tatarów na polu, niby górnicy nowy wyrąbujący chodnik w skale, poczęła się wdzierać do wąwozu i w jakimś zapamiętaniu siec wyjących z przerażenia wrogów, pan Jerzy Berezowski dopadł już uchodzącego czambułu Dżambałona. Dragoni, na wypoczętych siedzący koniach, dognali szybko Tatarów i jęli wycinać ich ostatnie szeregi.
Dżambałon, rozumiejąc klęskę Czorocha i chcąc uprowadzić swoich ludzi z matni, wydał rozkaz, żeby setnie poszły w rozsypkę. Tatarzy