Strona:F. A. Ossendowski - Pod sztandarami Sobieskiego.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bułem i wypatrywałem coś, co mi się w głowie nie mieści... — ciągnął pacholik.
— Gadajże, bo nic nie wiem! — zachęcił go rotmistrz.
— Bo to tak było, mój jegomościu! — zaczął Olko. — Kiedy tamten czambuł, z którym wasza miłość jechali, ruszył płajem, bodaj pięć podjazdów tatarskich z Maniawy wypatrywało go i śledziło, gdzie idzie...
— A-a-a... — przypomniał sobie nagle rotmistrz — i ja widziałem jakiś podjazd sunący tropem wana Czorocha...
— O-o-o! — kiwnął głową Olko. — Tedym ja bachmaty w lesie uwiązał i skradałem się pod Maniawę... We wsi urządzili sobie majdan bisurmany. Jest ich tam z pięćset chłopa...
— No i co dalej? — dopytywał się zaciekawiony rycerz.
— Dalej, to ja powrócił, konie znalazł i czekał na waszą miłość — wzruszył ramionami chłopak.
— Niewiele się dowiedziałeś, bracie, ale to nic! Tak sądzę, iż wodzowie tatarscy prześcigają się wzajemnie i w zawiści jeden do drugiego żyją, stąd też ta nieufność i tropienie — zauważył pan Jerzy i spojrzawszy na słońce dodał: — Będziesz teraz po kryjomu szedł za mną (a nie zapomnij bachmatom pysków zawiązać, by nie zarżały!) i zaczaisz się koło rzeki pod samą Maniawą.
— Rozkaz, wasza miłość! — odpowiedział Olko podchodząc do koni.
Pan Jerzy wyjechał na płaj i ruszył w stronę wsi Maniawa.