Strona:F. A. Ossendowski - Pod sztandarami Sobieskiego.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Bóg jeden wie, jakby się skończył ten pościg szalony, gdyby nie przeciął drogi rozpędzonej szlachcie ordynansowy oficer oboźny i nie wrzasnął:
— Stójcie, stójcie, głuptaki oszalałe! Pokój, pokój podpisany!
— Pokój! — powtórzył jakiś głos w sercu rotmistrza.
Z kurzawy i oparów nad polem wynurzyła się nagle przed nim uśmiechnięta twarzyczka Anielki Kolankowskiej i jej krucze warkocze owinięte wieńcem dokoła główki.
— Pokój! Pokój! — krzyknął pan Jerzy i zdarł konia tak gwałtownie, że Bodrug niby terkył źle przytroczony potoczył się na ziemię.
Szlachta ciężko dysząc stanęła dokoła rycerza i wpatrywała się w jego rozpromienione oczy.
— Prawda, że jest pokój, bo armaty nie biją... — mruknął Olko nasłuchując.
— Pokój! Pokój! — powtórzył oficer oboźny, nie mogąc powstrzymać śmiechu na wspomnienie o tej ostatniej pod Żurawnem potyczce „wilkołaków“ z Tatarami.
Rotmistrz spojrzał na stojącego przed nim wystraszonego Bodruga i uśmiechając się do niego powiedział:
— Idź, stary, i dziękuj swemu Allahowi, że to już pokój mamy, bo gdyby nie, kazałbym z twojej skóry przedni bęben zrobić! A i z Gałgi też, gdybym tylko go mógł dogonić!
Pozostawiwszy Tatara w polu, zawrócili do obozu.
Wzmagał się tam gwar, rwały się wiwaty, wybuchały radosne okrzyki, rozlegały śpiewy...