Strona:F. A. Ossendowski - Płomienna północ.djvu/339

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

lifera. Całą oazę podzielono ubitemi z ziemi murami na kwadraty prywatnych posiadłości, wszędzie znaleźć można sadzawki i potoki z mknącą wodą. Ludzie, stada owiec i wielbłądy ożywiają ten krajobraz. Wyczuwa się jakiś spokój, dobrobyt i gościnność. Zbyt malowniczo dokoła, tak dużo szmeru wody, śpiewu ptaków, ciepłych przewiewów, łagodnego cienia, tak pogodne jest i jasne niebo, że niema tu miejsca na nienawiść i spory! Odrazu uczucie radości ogarnęło nas, i zapomnieliśmy o kurzu i znużeniu, gdyż w niespełna trzy godziny machnęliśmy 235 kilometrów. Wjeżdżamy do dzielnicy Gheliz, gdzie osiedlili się Francuzi, chociaż pozostało tu dużo ukrytych za murami i śród palm domów bogatych Arabów i Berberów. „Hotel Baszy“!... Tu właśnie stajemy. Naokoło drzewa eukaliptusowe, a przed nami znowu las palmowy, przecięty szeroką, doskonale brukowaną ulicą, zakończoną ścianą palm i kształtną sylwetką minaretu Kutubia.
Czekaliśmy na wanny, gdy nagle wbiegł dyrektor hotelu i z krzykiem:
— Niech państwo idą prędzej, prędzej! — znikł.
Wybiegłem za nim. Wprowadził mnie do pokoju, z oknami, wychodzącemi na południe.
— Proszę patrzeć! W tym czasie nigdy się to nie zdarza!
Nad koronami palm, o jakie 50—60 kilometrów od Marrakeszu zaczynają się podnosić, piętrząc się coraz wyżej i groźniej, grzbiety Wysokiego Atlasu. We wrześniu i w październiku najwyższe szczyty pozostają jeszcze pokryte białemi obłokami. Widać zwykle tylko szafirową ścianę gór. Teraz zaś nad tą ścianą połyskiwały lśniące śniegiem i lodowcami najwyższe szczyty. Szybko zaczęły one zmieniać kolor, bo w zachodzącem słońcu powlokły się różową patyną, narazie jeszcze skrzącą się, lecz po chwili zgasłą i matową, a następnie wszystko znikło za opadającą zasłoną gęstych obłoków. Zjawisko trwało zaledwie kilka minut, lecz było wspaniałe i piękne. Znowu się przekonałem, że szczęście to-