Strona:F. A. Ossendowski - Płomienna północ.djvu/337

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.



ROZDZIAŁ XXIV.
KU ŚNIEŻNYM SZCZYTOM.

Pożegnaliśmy naszych przyjaciół, panów Urbain Blanc i A. Leroy, a także sympatyczną rodzinę obywatela polskiego, p. Zeidnera, znanego tu dentysty-lekarza, i ruszyliśmy na południe. Zatrzymaliśmy się na krótko w Kazablance, która nie jest dla podróżnika interesującą. Francuskie miasto i port, które już pochłaniają starą dzielnicę tubylczą, posiada ludność dziwacznie mieszaną. Wszystkie europejskie narody mają tu swych licznych przedstawicieli: Amerykanie, Hindusi, Persowie, cała ta zbieranina zupełnie prawie zasłoniła sobą berberyjską, arabską i żydowską ludność. Port, jak każdy port, przywabił tu przeróżne warstwy społeczeństwa, różne charaktery i indywidualności. Sporo jest tu „szumowin Europy“, ale są też dość ruchliwe jednostki, co prawda nieraz mało moralne i towarzysko niezupełnie możliwe. Z tego powodu podobno rząd francuski miał pewne zastrzeżenia i pretensje do władz Protektoratu, lecz marszałek Lyautey, jak mi opowiadano, bardzo słusznie zauważył, że „nie można kolonizować kraju wyłącznie zapomocą niewinnych dziewic“...
Obok Kazablanki kolonizacja istotnie rozwinęła się szybko i energicznie, a miasto posiada znaczny przemysł i handel.
Spotkaliśmy tu przyjaciela — redaktora „La Presse Marocaine“, p. Jean Renaud, który jako oficer francuski spędził całą wojnę bolszewicką w Polsce i wydał