Strona:F. A. Ossendowski - Płomienna północ.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

a gdy ujrzała linę ostatnią, Zochna z westchnieniem zauważyła:
— Zaledwie jedną liną trzymamy się Europy...
Wreszcie i ta ostatnia nić się zerwała, i „Balear“ zaczął obracać się koszlawo, kierowany w stronę wyjścia z portu. Posuwał się wolno i dopiero wtedy, gdy wyśliznął się z bramy portowej, opuścił jakąś flagę, zahuczał urywanym rykiem i pełną parą ruszył wprost przed siebie.
Morze odrazu porwało go, cisnęło do góry, później nadół i tak sobie igrało z tem starem pudłem hiszpańskiem przez całą noc.
— Biedna, biedna moja Zochna! Co z nią będzie? — myślałem z niepokojem.
Istotnie chorowała. Ogarnęła ją zupełna słabość, męczył straszliwy ból głowy. Leżała blada, milcząca, nieruchoma i żałośnie patrzyła na mnie.
Na „Balearze“ wszyscy się zresztą pochorowali. Widocznie było to bezpłatnym dodatkiem do biletów pasażerskich.
Kucharz okrętowy, ponury, mocno czarny typ, w białym kołpaku, znał właściwości statku i przygotował obiad tylko dla oficerów załogi i dla majtków.
Z wielkim trudem i po długiej kłótni udało mi się dostać coś do zjedzenia i to za interwencją kapitana, starego wilka morskiego z Minorki, wałęsającego się po wszystkich morzach kuli ziemskiej, z których wywiózł jakąś nader dziwaczną mieszaninę języków i ostry katar kiszek.
Pierwsza pozwoliła mi się rozmówić z czcigodnym kapitanem, druga — była przyczyną jego obojętności dla moich mąk głodowych, które się wzmagały w miarę tego, jak „Balear“ stawał się coraz bardziej igraszką ciepłych wprawdzie, lecz rozhukanych bałwanów morskich. Wreszcie patrzący na mnie nienawistnym wzrokiem kucharz podał mi jakiś sznycel na oliwie i coś słodkiego, zresztą nie tyle słodkiego, ile lepkiego, a później dobrej, mocnej kawy.