Strona:F. A. Ossendowski - Orły podkarpackie.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Niebo na wschodzie ledwo szarzeć zaczynało, gdy poczęli kołatać do bramy zamkowej.
Strażnik posłyszawszy, że odnaleziono młodą dziedziczkę, narobił krzyku. Wybiegli pachołkowie i służba a za nimi panny pokojowe i wreszcie z komnat swoich wyszedł sam pan na Tarnobrzegu.
Wysłuchawszy krótkiej opowieści Bogdanka troskliwie spojrzał na wnuczkę i powiedział do zgromadzonych niewiast:
— Weźcież ją, osuszcie, okryjcie ciepło, bo zachorzeje nam ze strachu, głodu i zimna!
El jednak nie poruszyła się nawet oparta o ramię Andrzejka, a gdy podeszły do niej służebne, przytuliła się do niego jak gdyby bojąc się pozostać sama. Po chwili jednak chwyciła go za rękę i przycisnęła się do niej zimnymi wargami, szepcąc:
— Tyś, rycerzu, uratował mi życie! Nigdy tego nie przepomnę i co każesz, wszystko uczynię dla ciebie!
Andrzejko wyrwał jej swoją rękę i stał zmieszany, lecz wzruszony zarazem, nie mogąc głosu wydobyć.
Wreszcie niewiasty uprowadziły ze sobą El a wtedy stary Grzymalita spytał:
— Jakie masz imię, zawołanie i klejnot, młodzieńcze?
— Andrzejko Zawisza spod Turki... z włodyków rubieżnych, co nad Styrem pod Beskidem osiedla bronne mają — odpowiedział cichym głosem chłopak, wciąż jeszcze mocno zmieszany.
— A klejnot?
Nie wiedział, co ma na to odpowiedzieć. Wyręczył go Bogdanko, mówiąc:
— My tam niby wszyscy bodaj półksiężyc z gwiazdami po rogach i strzałą we środku... za klejnot mamy....