Strona:F. A. Ossendowski - Orły podkarpackie.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dobra! — zgodził się Zawisza. — Dzięki wam! Staniemy na popas w waszej krainie. Trza nam choć trochę zaznać spoczynku. Ciężki wszak mieliśmy dzień... Ale chyba że dziś już nie dojedziemy?
— Dziś nie! — odpowiedziało kilka głosów na raz. — Leża wam przyrządzimy w szatrach... Jutro po świcie ruszycie i w południe na łosinieckie zdążycie polany. My gońca na noc do Miklosza przodem pchniemy, by zarządził, co się należy...
Na tym stanęło. Rycerze, otoczeni włodykami, wspinali się wkrótce na pierwszy uskok grzbietu granicznego. Przodem szedł na nartach Maćko Bratkowski, który dziedzinę miał obok „Czornyja Lisa“ Dzieduszyckich, bogatych sąsiadów.
Ów Maćko słynął na całe Podgórze jako łowiec odważny, a był tak popędliwy, iż za turem czy żubrem na madziarską zapędzał się stronę, to też płaje, ścieżki, owcze percie i przesmyki zwierzęce znał, jak własną sadybę i pole.
On to teraz prowadził gości krótszą i dogodniejszą drogą, by znużone i poranione konie rycerskie dojść mogły bez trudu. Część włodyków z zasiek z „kniaziem bronnym“, Jurgą Wysoczańskim, pobiegła na przełaj, rozciągnąwszy się po zboczu w długi sznur i połyskując w słońcu grotami włóczni.