Strona:F. A. Ossendowski - Orły podkarpackie.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Andrzejko zrozumiał cały ich plan. Nie mógł już zwlekać i czekać na pomoc pocztowych.
Ścisnąwszy potężnie konia nogami i wzniózłszy topór do cięcia wypadł z krzaków bez krzyku. Runął na hajduków niby głaz toczący się ze stromego urwiska. W mig obalił dwóch napastników, trzeciego dosięgnął oszczepem, który miał zaciśnięty pomiędzy udem a siodłem, i — przerwał koło końskie. Przez utworzoną lukę runęli natychmiast obydwaj rycerze rąbiąc na lewo i na prawo. Obok nich walczył toporem Andrzejko utyskując w duchu, że nie ma szabli albo miecza, bo topór w takiej sieczy nie był przydatny, chyba, że ten i ów hajduk nieopatrznie bliżej się nawinął. Kłuł więc chłopak krótką, łowiecką rohatyną raczej niż oszczepem, drzewcem — odbijał ciosy szabel madziarskich i kroku rycerzom dotrzymywał.
Uwijali się tak po całej polanie aż poczuł Andrzejko, że w pewnej chwili trącił go ktoś w udo, i posłyszał głos:
— Posłyszelim twój skwir i przybieglim!
Chłopak obejrzał się. Zobaczył obok siebie Bogdanka Komarnickiego, a o kilka kroków dalej Raszka i Waśka, którzy już doskoczyli hajduków.
— Psia kość! — krzyknął Andrzejko z zazdrością patrząc, że towarzysze walczą na szable. — Skądżeście wzięli szabliska?
— Ha, a od czegóż to natłukliśmy hajduków?! — Odpowiedział Bogdanko i stanąwszy w strzemionach ciął nacierającego nań Madziara.
Andrzejko w jednej chwili skoczył z konia i podniósł leżącą na ziemi szablę o szerokim brzeszczocie i ciężkiej głowni, jak ulał do jego dłoni.
Teraz mógł już bić się skuteczniej i zapewne zrozumieli to hajducy, bo niebawem cofać się przed nimi zaczęli i żaden nie śmiał stawiać mu czoła.