Strona:F. A. Ossendowski - Orły podkarpackie.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

a strzała furknęła ponad głowami pędzących w skok Madziarów. Wzięli oni tak wielki rozpęd, że ujrzawszy rozpierzchających się Polaków nie mogli już wstrzymać koni na skrzepłym, śliskim od naledzi śniegu. Z tego skorzystali pachołkowie rycerzy i przypadłszy z boków jęli uwijać się wokoło unoszonych przez konie jeźdźców, niby ogary goniące rudel dzików.
Andrzejko spostrzegł, że bracia Komarniccy wsiedli już na grzbiety hajdukom i łomocą obuchem i toporem niczym cepami na klepisku.
Zobaczył też, że giermek, imieniem Przedzimir, rękodajny Zawiszy Czarnego, już objął komendę i pachołkami począł kierować jak się należy, bo hajducy coraz gęściej padali, a w ręcznym boju samowtór sprostać nie mogli wprawionym w bitwach ludziom z pocztu rycerzy. Już kuszę na plecy zarzucił uspokojony Andrzejko i topora dobywszy zamierzał do zwary bitewnej pośpieszyć, gdy nagle spostrzegł hajduckiego wodza, który przeczuwając ciężką rozgrywkę konia przez pysk smagnął i rzucił się do ucieczki.
— Ejże, nie ujdziesz... — mruknął sobie pod nosem chłopak i począł mu drogę przecinać.
Zauważył to brodaty duka i konia zawróciwszy w górę go popędził.
Tuż za nim piętami tłukąc ciężkiego wierzchowca nadążał Andrzejko i tak z oczami wlepionymi w gonionego przez siebie przeciwnika dotarł chłopak w pół spychu i tu leciwego mocno ogiera wstrzymał, bo już wiedział, że rączego konia madziarskiego dogonić nie zdoła.
Andrzejko zły na siebie, na ogiera i na hajduka zaklął i splunął.
Zawróciwszy wierzchowca spojrzał na dół. Na polanie i śród niskich krzaków bukowych dokoła przesieki bitwa, zda się, szła już ku końcowi. Przynajmniej tak się