Strona:F. A. Ossendowski - Orły podkarpackie.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

oddział hajduków skoczył na siodła i bocznymi przesmykami ku tejże przełęczy pośpieszył co koń wyskoczy.
I byliby dojechali tam niepostrzeżeni przez nikogo, gdyż ich las bukowy osłaniał zewsząd, lecz w jednym tylko miejscu przeciąć musieli dolinkę, gdzie z góry do Uhu zbiegał warkotliwy Toploch. W tej to dolince mignęli hajducy bystrookiemu Bogdankowi, a starczyło mu tego, by rozpoznać wczorajszych napastników. Zdziwiło to chłopca, że jadą w jedną z nimi stronę, a śpieszą się i niby kryją.
Podjechał natychmiast do Andrzejka i opowiedział mu, co widział przed chwilą.
— Trza powiedzieć o tym rycerzom, może nie wiedzą...
Bogdanko ścisnął konia nogami i dogonił Zawiszę jadącego na czele razem z Gezą.
Posłyszawszy o hajdukach jadących na obu stronach jego pocztu nachmurzył się i sposępniał nagle Zawisza Sulimczyk. Mruknął coś do Farureja i ten natychmiast odjechał do człapiących z tyłu pachołów służebnych.
Obejrzawszy się dokoła, rycerz skinął na Andrzejka i krzyknął do niego:
— Familiancie, bywaj!
Chłopak spiął konia i podjechał.
— Miejcie, orliki, oko na owego pysznego dworzanina, a pomnijcie, że nie wolno mu ani z tej przesieki zjechać, ani umknąć! — powiedział przyciszonym, ale znaczącym głosem Sulimczyk.
Andrzejko skinął głową i oczami wskazał towarzyszom na pięciu rękodajnych trzymających się osoby Gezy.
Zawisza z Farurejem wjechali tymczasem w las i oddalili się szybko.
— Rycerze... rycerze! — zawołał przerażony dworzanin i konia ruszył za nimi, nieznacznie odpinając rzemyk przytrzymujący rękojeść szabli, ale w tej samej