Strona:F. A. Ossendowski - Orły podkarpackie.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tam huka po nocy, bo echo pędziło przez puszczę i tłukło się po niej w nieładzie.
W pewnej chwili jednak doszedł go wyraźnie zagłuszony oddaleniem krzyk:
— Orły beskidskie! Or-ły bes-skid-skie!
Chłopak zerwał się na równe nogi i, całą piersią wciągnąwszy w siebie powietrze, cisnął w mrok:
— Orły... orły... orły beskidskie!
Głos jego nabrał ostrych, przenikliwych dźwięków, stał się istotnie podobny do klekotu i drapieżnego skwiru orlego.
Odkrzyknąwszy ludziom przedzierającym się przez bór, wrzucił do ognia ogromne naręcze gałęzi, że aż iskry sypnęły się w wyż i jaśniej rozświetliły się i pokraśniały wierzchołki świerków.
Wkrótce posłyszał zgrzyt śniegu pod nartami, szelest gałęzi i radosne, zdyszane głosy.
— Watrę pali... Andrzejko.... ho-ho-ho-o-o!
— Ho-ho-ho! — odkrzyknął im chłopiec i wbił oczy w głębinę leśną.
Jeden po drugim do samotnego ogniska w puszczy podbiegały zziajane chłopaki w kołpakach oszronionych i z siwą sadzią osiadłą na brwiach i rzęsach.
Andrzejko witał każdego radośnie:
— Bywajże, Waśko miły!
— No, przecież uwidaliśmy się znowu, druhu Bogdańcu!
— I ty dobiegłeś, Raszko? Rad ja wam wszystkim, z serca rad!
Niebawem siedzieli już dokoła ogniska, piekli mięsiwo na węglach i na przemian opowiadali swoje przygody.
— My z Bogdankiem twoim tropem biegli i Waśka dogonili rychło... — mówił Raszko.